Dr hab. Urszula Zajączkowska: Nie idę drogą na skróty
Coraz częściej naukowcy skupiają się na pracach badawczych, które służą jedynie ich własnemu dorobkowi, a nie na tych, które rodzą się z ich ciekawości, wymagającej podjęcia ryzyka, i to na wiele lat – mówi dr hab. Urszula Zajączkowska z Wydziału Leśnego Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, kolejna bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”, w którym na badania i naukę spoglądamy kobiecym okiem.
Dr hab. Urszula Zajączkowska, prof. SGGW pracuje w Samodzielnym Zakładzie Botaniki Leśnej SGGW w Warszawie. Zajmuje się badaniami wzrostu, anatomii, aerodynamiki i biomechaniki roślin. Wraz z grupą artystów stworzyła projekt artystyczny Cambium Killers, będący wyrazem sprzeciwu wobec punktowego systemu oceny w nauce. Jest poetką i pisarką. Za Patyki, badyle (2019) otrzymała Złotą Różę oraz Nagrodę Literacką Gdynia, a za tom poetycki minimum (2017) Nagrodę Fundacji im. Kościelskich. Jej film, Metamorphosis of Plants, zainspirowany dziełem J.W Goethego, został nagrodzony podczas festiwalu Scinema w Melbourne i Light Festival w Miami.
Czy pani czasami czegoś roślinom zazdrości?
Zazdroszczę im tego, że nie muszą zabijać, żeby żyć, więc zazdroszczę im ich autotroficzności. Niesamowite u nich jest też to, że obca jest im np. zemsta i że łatwo potrafią odpuszczać.
To zupełnie inaczej niż ludzie.
Roślina, kiedy okazuje się słabsza, po prostu odchodzi, czyli mówiąc wprost – ginie lub tkwi przygłuszona. Żyje i czeka na czas i na światło świata.
Nie walczy za wszelką cenę o utrzymanie swojej pozycji?
Walczy, ale zdominowana, odpuszcza do momentu, kiedy znowu będzie miała szansę.
Czyli w kategorii konkurowania z innymi bijemy rośliny na głowę?
W pewnym sensie, tak. Dobrze to widać także na naszym podwórku, we współczesnym systemie nauki, którego fundament opiera się właśnie na wysokiej konkurencyjności na każdym jej poziomie, począwszy od pojedynczego naukowca, na uczelniach kończąc. Dlatego coraz częściej naukowcy skupiają się na pracach badawczych, które służą jedynie ich własnemu dorobkowi, a nie na tych, które rodzą się z ich ciekawości, wymagającej podjęcia ryzyka, często na wiele lat. To nie są warunki dla homo sapiens, który powinien się zastanawiać i stwarzać materię do namysłu nad rzeczywistością. W całej tej pogoni za publikowaniem tracimy niestety zdolność do podejmowania refleksji nad światem przyrody, przez to wszystko, jakim językiem się teraz o niej mówi, jest często kliszą nieaktualnych już faktów lub naiwnych powtórzeń.
A więc co to znaczy dzisiaj uprawiać naukę? Czy chodzi o to, by pielęgnować nowe idee, wychodzić poza rutynę, poznawać nowe ścieżki, czy też, jak pisała pani w manifeście na stronie www.cambiumkillers.pl, idzie o zastępowanie prawdziwych pasjonatów badaczami zmuszanymi do pracy na akord?
Permanentne niedofinansowanie polskiej nauki sprawia, że ludzie nie tworzą tego, co mogliby, a co naprawdę byłoby lepsze. Coraz trudniejsze warunki sprawiają, że wypalone zawodowo jednostki odchodzą albo pracują na poziomie niezbędnego minimum, bez siły na budzenie swojej pierwotnej pasji opartej na zdziwieniu. Czy ktoś myśli o tych ludziach, czy wciąż jedynie będziemy budować się tymi od „sukcesu”? Niestety, wszystko najważniejsze, co powinno iść w parze, czyli wrażliwość i humanizm człowieka połączone z zadawaniem uniwersalnych pytań zostało wypatroszone przez to, że cała masa naukowców i naukowczyń podąża za tym, co się da opublikować, a nie za tym, na co można poświęcić całe życie, nie otrzymując przy tym ostatecznej odpowiedzi, a co w istocie jest tego warte, bo właśnie nieodkryte. Nauki przyrodnicze mają dziś już tyle dowodów na piękno złożoności świata, a ludzie wszystko to odkrywający są bogaci w ważne myśli. Mimo to zamykają się w swoich katedrach. I tylko pozostaje żal, że zamiast budować mosty międzyludzkie, skupiamy się na rozwiązywaniu zadań i kolekcjonowaniu punktów.
Nikomu nie zależy na zmianach?
Kiedy tworzyłam projekt cambiumkillers.pl, a było to dość dawno, jeszcze na poziomie doktoratu, solidaryzowało się ze mną wielu naukowców i artystów. Oczywiście znaleźli się też tacy, którzy odmówili wsparcia i tacy, którzy się bali wystąpić publicznie, więc figurują na liście poparcia wyłącznie w postaci inicjałów. Od tamtego momentu minęło trochę czasu i… cóż, nie zmieniło się nic.
Zabrakło energii czy odwagi?
W rzeczywistości, w której liczy się tylko końcowy sukces, nie ma miejsca na docenienie wartości samego procesu podążania za prawdą, przez co ludzie pracują pod ogromną presją, często nie do zniesienia. Przypomina mi to stary, klasyczny model wyzyskowego podejścia do pracy, który jest szczególnie niekorzystny dla nauki, mającej przecież w dużej mierze opierać się na wolności.
Czy zmieniłaby coś w tej sytuacji większa ilość kobiet na uczelniach?
Myślę, że tak.
Ale przecież pojawiają się różne zestawienia, które wskazują na to, że są i co więcej, docenia się ich rolę.
Nieco krytycznie podchodzę do rozmaitych rankingów kobiet w nauce, dlatego, że premiują one te, które dały radę funkcjonować w męskim konkurencyjnym świecie, odnosząc w nim sukces. Czasem się nawet dodaje, że te babki „mają jaja”, że się dostosowały. Nikt natomiast nie mówi o panach naukowcach, którzy „mają jajniki” (śmiech).
Jest więc jakąś szansa na to, że ktoś wreszcie zatrzyma ten wyścig, zanim kolejne osoby z niego odpadną?
To jest dobre pytanie. Póki co, mamy do czynienia z sytuacją, w której wielu ludzi mających zdolności do robienia rzeczy ważnych odchodzi z nauki do innych obszarów. Widać, że społeczny status naukowca maleje i że nauka jest upolityczniona. Pojawia się za to coraz więcej osób głoszących tezy o tym, że np. szczepionki są wymysłem zła, że Ziemia jest płaska, a zmian klimatycznych po prostu nie ma. Dlatego tak bardzo potrzebni są ludzie wrażliwi i wykształceni, którzy nie tylko są w stanie zauważać inne spektrum działalności człowieka, ale także są chętni, by o nim opowiadać.
Ma Pani na myśli popularyzację?
Mam na myśli budowanie przez naukę sieci połączeń międzyludzkich opartych na wiedzy, a nie na ich niedostępnych wieżach. Dziś prace badawcze są pisane takim językiem, jakby autorzy tworzyli je wyłącznie dla siebie. Kto to zrozumie? Dodajmy do tego takie namaszczone „starania” by artykuły miały status open access. To już szczyt hipokryzji. Przecież dostęp do nauki powinien być możliwy dla każdego, kto jest tym zainteresowany. W końcu nie można zapomnieć, że my naukowcy pracujemy za podatki i wiedza powinna należeć do ludzi, którzy je płacą, bez łaski.
A może naukowcom taka otwartość po prostu się nie opłaca?
„Taki mamy klimat”, że w przypadku oceny wartości pracy naukowca czy jednostki, w jakiej pracuje, popularyzacja zajmuje ostatnie miejsce. Systemy ewaluacji jednoznacznie pokazują, jak słabo jest wyceniana. A przecież tłumaczenie świata z perspektywy najnowszych odkryć, to jest to piekielne ważne zadanie dla człowieka. Tym bardziej teraz, kiedy mam wrażenie, że jak nigdy jest ogromne zainteresowanie życiem, przyrodą, zwłaszcza w kontekście zagrożenia katastrofą klimatyczną.
Cóż więc pozostaje?
Ciężka praca i ciągłe starania o prawdziwe finansowanie, a oprócz tego większa otwartość. Możemy całe życie siedzieć na uczelniach w całkowitym odklejeniu od wrażliwości świata, co niestety wielu badaczy już czyni, wybierając drogę na skróty. Dobrze to widać na przykładzie z mojego przyrodniczego podwórka, na którym furorę zrobił pewien lichy chwaścik Arabidopsis.
Czemu on zawdzięcza swój sukces?
Otóż można dzięki niemu szybciej zdobyć wyniki, co daje całą masę publikacji i punktów. Arabidopsis to swoisty skrót myślowy botaniki, królowa eksperymentów, matka – źródło wiedzy o królestwie roślin. Jest to roślina mało wymagająca, która zamyka swój cykl życiowy w sześć tygodni i właśnie dlatego prawie wszyscy ją badają.
Pani jednak wybrała ścieżkę, która zdecydowanie odbiega od dominującego nurtu.
Pracuję wolno, zapadając się w rozmaite kierunki myślenia. Niestety. Jestem po stronie „zbieraczy znaczków”, lupki i Newtona, tych cichych obserwatorów, z miejsca usuwających się w zdziwieniu, jakie może być naszym udziałem. Świadomie wybrałam drogę raczej samotniczą. Nie potrafię się ścigać, wolę zgłębiać i budować przestrzeń do myślenia. Dlatego piszę też felietony, eseje i wiersze. Dlatego też studiowałam w szkole filmowej. Prowadzę wiele eksperymentów, szczególnie bazujących na ruchach roślin i analizie ich kinetyki.
Bada więc pani miętę, pokrzywę, skrzyp, kolczurki… Cóż w nich jest takiego unikatowego i intrygującego?
Wszystkie są niezwykle interesujące i rodzą wiele pytań. Pierwsze dwie mają czworoboczną łodygę, a trzeba zauważyć, że kąt prosty jest rzadkością w świecie przyrody. Dodatkowo mięta bardzo intensywnie rośnie i przez to jest łatwa w analizie, zawiera także mnóstwo olejków eterycznych, nie ma więc praktycznego problemu z żadnymi patogenami, które mogą być zmorą w laboratorium. Udowodniliśmy, że jej ruchy nutacyjne są skorelowane ze zmianami lunisolarnej grawitacji. Z kolei pokrzywa bardzo źle reaguje na wszelkie bodźce mechaniczne, jak chociażby dotyk.
My też za bardzo nie lubimy wchodzić w nią w kontakt.
Tak, i nie tylko my. Jej włoski parzące są dla wszystkich równie nieprzyjemne i odstraszające.
A jednak udało się wam pogłaskać ją bez ryzyka doznania nieprzyjemności.
Żeby było to możliwe skonstruowaliśmy maszynę wyposażoną w ramię. Za jego pomocą rytmicznie, co półtorej minuty, kartką papieru dotykane były wierzchołki łodygi. Muszę przyznać, że wyniki tego badania są bardzo interesujące. Sporo dowiedzieliśmy się o percepcji sygnałów u roślin. Właśnie kończymy manuskrypt opisujący wpływ bodźca mechanicznego na ekspresję genów, na kształt i symetrię liścia, a także na anatomię i na ruchy roślin.
Te ruchy roślin to w ogóle jest fascynująca sprawa.
Rzeczywiście. Wiemy już, że bodźce mechaniczne blokują ruchy nutacyjne pędów. Kiedy szturchnie się młode liści mięty, to na dwie, trzy godziny roślina przestaje się ruszać. Żeby uniknąć takich sytuacji stworzyliśmy na Wydziale Leśnym SGGW pracownię, w której wykonujemy badania metodą filmową, czyli bezdotykową.
Może rośliny są niedotykalskie, ale trzeba przyznać, że tańczą wybornie. Nie sposób ich nie podziwiać, kiedy ogląda się film Metamorphosis of Plants nagrany w szklarni SGGW. Powstał z inspiracji dziełem Goethego.
O tak. Dzięki temu, że w projekcie wykorzystaliśmy metodę filmu poklatkowego, mogliśmy obserwować fenomen zjawisk, które u roślin są tak „wolne”, że normalnie nie bylibyśmy w stanie ich zauważyć. Dla mnie jest to cały czas preludium do budowania jakiejś opowieści o życiu w ogóle. W tego rodzaju eksperymentach odnajduję źródło inspiracji artystycznej.
Trochę chyba morduje się biologię już na poziomie wczesnej edukacji?
Niestety. Nie mówi się tam o tym, co jest blisko nas, nie rozwija się wyobraźni, tylko przytłacza się teoretyczną wiedzą pełną detali z zakresu biochemii czy biologii molekularnej. Potem okazuje się, że ludzie po skończeniu szkoły średniej nie są w stanie rozpoznać nawet kilku gatunków drzew czy ptaków. Nie znają traw, owadów, nie wiedzą czym jest ziarno, owoc czy drewno.
Może wynika to z tego, że cały czas postrzegamy rośliny jak obiekty, które pełnią wyłącznie użyteczną funkcję.
Ale przecież nikt nie zaprzecza, że one są po coś. Przecież tlen, który mamy bez przerwy w naszych płucach pochodzi nie z czego innego, jak z fotosyntezy glonów oceanicznych czy roślin lądowych, chyba każdy z nas dziś zjadł rośliny, ubrani jesteśmy w roślinne włókna, jeździmy pojazdami napędzanymi pochodną energii ciał roślin. Jesteśmy połączeni nicią zależności atomowych i przemian energii z roślinami. I tylko trochę szkoda, że w wymiarze społecznym, one przegrywają ze zwierzętami.
Bo nie mają widocznych cech, z którymi człowiek się może utożsamić?
Pewnie to jeden z kluczy. Na drodze kontaktu człowieka z naturą łatwiej nam jest ze zwierzętami, ponieważ sami nimi jesteśmy. Rośliny natomiast nie mają oczu ani głosu, dlatego traktujemy je albo jako źródło pokarmu albo jako tło naszego życia, bez czucia. Tu właśnie widzę miejsce dla nauki, która dostarcza informacji na temat ich bardzo wyraźnej możliwości odbioru i przekazywania rozmaitych sygnałów. Szałem ostatnio jest mówienie o komunikowaniu się roślin. Trochę mnie to dziwi, bo nie widzę żadnego argumentu, dlaczego miałyby tego nie robić. Są przecież organizmami żywymi, a tym, co je odróżnia od całej grupy innych istot na świecie jest m.in. to, że początek i koniec ich życia jest w jednym miejscu. Więc tę przestrzeń dookoła siebie muszą mieć dobrze rozpoznaną. Dlatego one są nieustannie w żywej relacji ze środowiskiem. Nie mają przecież możliwości odcięcia, schowania się jak zwierzę do nory. Boleję nad tym, że my, jako ludzie chyba jeszcze nie dorośliśmy do tego, żeby na drodze ewolucji pojmowania przyrody uznać, że rośliny są po prostu doskonale inne.
Pewnie dlatego, że ciągle mamy tendencję do uczłowieczania wszystkiego.
Jest to szczególnie widoczne w ludzkim podejściu do zwierząt. Niektórzy tak bardzo kochają swoich pupili, że nie pozwalają im na zachowanie odrębności. Nie dają im prawa do bycia sobą, czyli czasem brudnym, nieporządnym, niekomunikatywnym, a czasem dzikim i morderczym.
Nie lepiej nam wychodzi z drzewami, które obsadziliśmy z kolei w roli służebnej.
O nich zawsze mówi się w kontekście tego, że są potrzebne ludziom żyjącym w miastach, albo w ogóle, że mają nas ratować przed zmianami klimatycznymi. Natomiast nie zauważa się, że im samym jest w mieście po prostu źle i trudno w tak szybko zmieniającym się środowisku. Na co dzień raczej nikt nie zastanawia się nad tym, co możemy zrobić dla drzew. Daje im się prawo do bycia wyłącznie dlatego, żeby czyściły powietrze, które człowiek zanieczyścił. Żeby schłodziły, to co rozgrzaliśmy w atmosferze. Żeby były naszymi parasolami. A jest przecież tyle dowodów naukowych potwierdzających fakt, że one fatalnie znoszą takie warunki.
I także ulegają zranieniu.
Jak wszystko, co żyje.
I goją się?
Też, ale trzeba zaznaczyć, że ten proces przebiega zupełnie inaczej, niż u kręgowców. Przede wszystkim z uwagi na to, że rozkład tkanek żywych w pniu drzewa jest zupełnie inny.
Co to oznacza?
To, że to życie jest schowane bardzo płytko. Wewnątrz pni drzew bardzo często jest drewno, które nie ma już żyjących komórek. Natomiast w drewnie obwodowym one jeszcze istnieją i pełnią ważne funkcje. U roślin iglastych są to przewody żywiczne, które się ciągną wzdłuż i w poprzek drzewa czy w ogóle komórki miękiszu osiowego.
A jaka jest ich rola?
Komórki miękiszu paratrachealnego u dębów pomagają np. zredukować embolizm, czyli zapowietrzenie się naczynia, ale zranić można wszystkie obwodowe części tuż pod korą, czyli łyko, kambium. Zarastanie tego wszystkiego nowymi tkankami oznacza zupełnie inną strategię niż u zwierząt. U drzew proces zarastania tkanek trwa bardzo długo. W tym czasie możemy się temu przyglądać, budować przestrzenne modele, czy badać zmieniające się anatomie.
Na to potrzeba jednak czasu i wrażliwości. Jak je znaleźć w świecie nastawionym na pragmatyczność?
Potrzebujemy akcentowania roli myślenia racjonalnego, opartego na wiedzy i prawdzie, a nie tylko na rozwiązywaniu konkretnych problemów. Jak nigdy ogromną rolę do odegrania mają nauki przyrodnicze i humanistyka.
A jeśli nie zejdziemy z obecnej ścieżki?
Jeśli nie przypomnimy sobie, jak bardzo człowiek udał się przyrodzie, jak wiele potrafi robić rzeczy pięknych, jak w ogóle jest ciekawym świata gatunkiem i jak ważne jest, by koniecznie potraktować priorytetowo naukę i szkolnictwo, to będzie oznaczało, że jesteśmy w wielkich tarapatach.
Rozmawiała Aneta Zawadzka
fot. HZ
Cykl „Nauka przez duże K” to kontynuacja wywiadów, które jakiś czas temu zainicjowaliśmy na łamach miesięcznika „Forum Akademickie”. Naszymi rozmówczyniami były już m.in. prof. Bożena Czerny, dr hab. Ewelina Knapska, prof. Ewa Ziemba, dr Martyna Pryszmont czy dr Karolina Ćwiek-Rogalska. Pytamy nie tylko o realizowane przez nie projekty, ale również o ich spojrzenie na systemowe rozwiązania, z którymi jako badaczki muszą się mierzyć. Chcąc wzmocnić ten kobiecy głos w nauce, postanowiliśmy rozszerzyć cykl również o wywiady publikowane w serwisie internetowym FA.